Od jakiegoś już czasu nosiliśmy się z zamiarem odwiedzenia miejsca, które wbrew powszechnym wyobrażeniom o urlopie nie będzie ani ciepłe, ani słoneczne, ani nie da nawet okazji do kąpieli morskich, które jak każe tradycja są pewnym wyznacznikiem - w powszechnym mniemaniu - udanego wypoczynku po trudach rocznej pracy.Precz zatem z łatwizną! To powiedziawszy, skierowaliśmy palec ku szczytom mapy, aby zatrzymać go na ostatnim przyczółku cywilizacji europejskiej dalekiej północy - Islandii. Długo opowiadać można o tym ciekawym miejscu. Wszystko tam jest inne - krajobraz księżycowy, niewielu ludzi, których ospałe (nie mylić z leniwe!) nastawienie do życia pomaga zapomnieć o „szczurowyścigowej” rzeczywistości tej bardziej amerykańskiej Europy kontynentalnej. Co się wobec tego okazuje? Otóż okazuje się (nie pierwszy zresztą raz), że człowiekowi do szczęścia nie trzeba ani słońca w nadmiarze, ani drinków z parasolką, ani nawet ciepłego morza. Wystarczy dobre towarzystwo i zmiana otoczenia na tyle drastyczna, aby wszystko wokół było inne niż to, do czego przywykliśmy na co dzień. Islandię polecam wszystkim. Zapomnienie w senności dnia polarnego jest bezcennym doświadczeniem, a dla nas wyspa niech będzie pierwszym przystankiem przed Grenlandią…
Justyna i Michał Jaśnikowscy.
Ps. W sumie przebyliśmy ponad 3000 km. W skrócie wyglądało to tak...